Wiem, jak ciężko pozbyć się sztucznie dosładzanych smakołyków, czipsów (paprykowych!) czy gotowych półproduktów, które pozwolą na przygotowanie dwudaniowego obiadu w 15 minut. Wiem też, że odstawienie tego syfu pozytywnie wpłynie na twój organizm nie tylko od wewnątrz, ale też od zewnątrz. Skóra się oczyści, usuniesz nadmiar wody z organizmu, będziesz miała więcej energii… Same plusy! Zerknijcie, co u mnie wylądowało na czarnej liście żywnościowej!

Od zawsze stosowałam technikę małych kroczków – powoli odstawiam szkodliwe składniki diety i obserwuję reakcję organizmu. Część z nich odstawiłam już dwa-trzy lata temu, część całkiem niedawno. Jeśli czytasz tę notkę, bo szukasz inspiracji, to pozwól, że w tym momencie zaserwuję Ci jedną z nich: nie wywalaj wszystkich swoich jedzeniowych grzechów do kosza za jednym zamachem. Istnieje duża szansa, że szybko się zniechęcisz, poddasz, a organizm zbuntuje się w dość nieprzyjemny sposób. Małe kroki, nie skoki 🙂

Sprawa numer dwa: przestań szukać powodów, dla których powinnaś nadal wkładać sobie do ust produkty gotowe (a bo mało czasu, a bo nie umiem gotować, a bo jestem leniwa). Wszystkie wymówki nie mają tutaj sensu. To, co powstrzymuje Cię od zmiany nawyków żywieniowych to zwykle lenistwo. Po prostu Ci się nie chce. Nie, nie oszczędzasz żywiąc się śmietnikowych i wysokoprzetworzonym jedzeniem. Dobre planowanie posiłków i kupowanie z głową w moim przypadku pozwoliło sporo zaoszczędzić.

No dobra, koniec wymądrzania się (na tę chwilę koniec).

Co wywaliłam ze swojej kuchni?

Produkty instant/w proszku

To jest po prostu zło. Szczęśliwie sztandarowe pożywienie całych pokoleń studentów odchodzi do lamusa (albo to tylko moi znajomi się starzeją, ups, przepraszam, dojrzewają). Zupki chińskie, gotowe sosy, „dania w 5 minut”… napychamy żołądek szybko pęczniejącym makaronem, daniami z proszku doprawionymi sztucznymi, intensywnymi aromatami, które działają nawet na stępione fast foodami podniebienia. Koniec końców jesteśmy najedzeni na godzinę, góra dwie. To samo z daniami w pięć minut, które w swoim szatańskim zamyśle mają skracać posiadówy w kuchni nad garami. Jedząc w ten sposób, dostarczasz dużą ilość tłuszczów trans i soli, z którą Polacy przesadzają prawie tak bardzo, jak z cukrami.

Będę nudna, ale planowanie posiłków i pokochanie jedzenia, gotowania jest tutaj jedynym ratunkiem. Nie możesz mówić, że nie masz czasu na gotowanie, bo jesteś taka zabiegana. A na oddychanie mamy czas, czy już dawno zapomnieliśmy o tej czynności? Jeśli będziesz ładować byle co do żołądka, to też byle co otrzymasz. Marna dawka energii, którą spalisz szybciutko… nie będzie siły na wszystko to, co sobie zaplanowaliśmy.

Jogurty, kefiry, maślanki „owocowe”

Ktoś powinien beknąć za nazywanie jogurtów szprycowanych aromatami i owocami w proszku „owocowymi”. Rozumiem, to takie proste: chcesz zjeść szybko, nie lubisz naturalnych jogurtów czy kefirów, a ten owocowy jest taki przyjemnie słodki… Niekoniecznie interesuje Cię, że 75 mililitrów przyjemności to tak naprawdę barwniki, sztuczne aromaty i kilka łyżeczek cukru (tu masz skład popularnej Jogobelli owocowej).

Zamienniki to oczywiście jogurty, kefiry i maślanki naturalne z dorzuconymi świeżymi lub suszonymi owocami. Jeśli wolisz „na słodko” i owoce to za mało – dodaj odrobinę miodu do jogurtu naturalnego. Jeśli masz lenia, kupuj jogurty „owocowe” z jak najkrótszym składem.

Płatki fitness, gotowe granole

Nie kupujcie tego syfu, proszę. Jeszcze cztery lata temu z wypiekami na twarzy testowałam kolejne „granole” czekoladowe/owocowe” czy „płatki fitness”. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zerknęłam na „nową, lepszą wersję płatków” i zobaczyłam, że ich cudowny smak owoców to syrop glukozowy, glukozowo-fruktozowo i zwykły cukier (tak, kombo trzech, a nie jeden z nich). Do tego sztuczne aromaty… A na koniec doszło do mnie, że to, co brałam za cynamonową posypkę jest cukrem z aromatem cynamonu. Za każdą taką paczkę 300 gram płaciłam około 7 złotych i wystarczyła mi średnio na 3-4 dni. Wmurowało mnie, ile zaoszczędziłam kasy (i zdrowia) przerzucając się na płatki owsiane, do których dorzucałam sezonowe (a więc i tanie) owoce i orzechy, pestki dyni czy słonecznika. Moje drugie śniadanie stało się zdrowsze, bardziej sycące i tańsze o… połowę.

Produkty light i fit… a szanowna d. i tak rośnie

Zasada stara jak świat – jeśli wyrzucasz coś ze składu, to musisz coś wrzucić w zamian, żeby produkt zachował swoje właściwości. Pomijam oczywiście produkty sztucznie pompowane (patrz: współczesne „chleby”), których lista śmieci jest niemal tak  długa, jak moja wishlista kosmetyczna. 🙂

Piszę stricte o produktach light i fit, w których odchudzanie polega zwykle na zastąpieniu cukru syropem glukozowym lub słodzikami. Jeśli zaś producent chce wypuścić wersję „fit”, zmniejsza (ale nie wywala!) udziału tłuszczu/cukru z składzie i dodatkowo dorzuca aromaty czy polepszacze smaku.

Znam chyba tylko jeden produkt, który jest lepszy od swojej pełnej wersji – jest to serek naturalny Piątnicy. To jedyna „lekka” wersja, która na stałe zagościła w mojej kuchni.

Napoje gazowane

Mhm… cola, pepsi, czy to tam wolicie. Dobre jako zapoja na imprezę, dobre na dzień po, wreszcie – do obiadu, do śniadania, do kolacji, w podróży, na leżąco i stojąco. Prawda? Gówno prawda 🙂 Kolorowe napoje gazowane to ogromne ilości słodzików (najczęściej syropu), barwników czy kofeiny. Regularne picie napojów gazowanych oznacza problemy z wątrobą, żołądkiem, zębami, skórą (ach ten cukier!), ciśnieniem, podwyższony cholesterol, zwiększone wydalanie wapnia z organizmu, a więc słabe kości, problemy z oddychaniem, zwłaszcza w nocy… Och, i może nam zacząć dzwonić w uszach. Nic przyjemnego.

Może się starzeję, może zmądrzałam, ale przestawiliśmy się w domu na 100% soki tłoczone (takie kartony po 3 czy 5 litrów) i wodę z cytrusami. Sprawdza się również na imprezach.

Kostki rosołowe/maggi/gotowe sosy – miliony Polaków mogą się mylić!

Kiedyś, w czasach studenckich, nie wyobrażałam sobie ugotowania zupy bez wrzucenia kostki rosołowej i doprawienia maggi. Jeśli sos do sałatek to obowiązkowo grecki błyskawiczny: trochę oleju, wody i proszek z opakowania. Lubimy wygodę, lubimy kostki rosołowe, w polskich domach nadal (!) królują przyprawy typu maggi. Brr! Czym jest ta obecna w niemal każdym polskim domu maggi? Ano tym: woda, sól, wzmacniacz smaku (glutaminian monosodowy E 635), ocet, glukoza, ekstrakt drożdżowy, aromat. Czym są kostki rosołowe? Jeszcze dłuższą listą modlitw o cudowny smak: sól, tłuszcz roślinny, wzmacniacze smaku: glutaminian monosodowy, inozynian disodowy, guanylan disodowy, skrobia, tłuszcz kurzy (3%), aromaty, kurkuma, marchew, cukier, ekstrakt drożdzowy, natka pietruszki, nasiona selera, kwas cytrynowy, ekstrakt mięsa kurzego (0,01%), barwnik: karmel amoniakalny.

Lubimy sól. Dlatego wrzucamy kostki i maggi do wszystkiego. Bo za mało słone, za mało wyraziste. Mamy stępione fast foodami kubki smakowe. Jeśli nie wyobrażamy sobie życia bez tych doprawiaczy, kupmy czosnek niedźwiedzi i sos sojowy jasny dobrej jakości. Gwarantuję, że skutecznie doprawimy dania. Co prawda idealnie byłoby zrezygnować z sosu sojowego w tradycyjnej kuchni i zastąpić go mieszanką przypraw, jednak i tutaj sprawdzi się metoda małych kroczków. 🙂

Co z gotowymi sosami? Kupcie oliwę, olej sezamowy, lniany i mieszajcie w dowolnych proporcjach z ziołami  i/lub naturalną śmietaną. Będzie smaczniej i zdrowiej.

Na dobry początek wystarczy. Czy udało Wam się wyeliminować któryś z tych produktów z diety? Z jakim skutkiem? Daj znać w komentarzach! <3


P.S. Makaroniki ze zdjęcia głównego (moje własne, jestem z niego dumna) to mój słodki grzeszek. Raz na jakiś czas nie mogę sobie ich odmówić. Bo i po co? Grunt, to zachować zdrowy rozsądek.

Skomentuj przez Facebooka!